|
Ze wstępu do książki "Jak trwoga to do bloga"
Jest 9 października 1949 roku. Szpital w Warszawie.
Przychodzę na świat - jako córka Edwarda i
Stanisławy. Stasia chodzi jeszcze do maturalnej klasy, a Edward
marzy o studiach prawniczych. Ledwo przestali być dziećmi, a już im się
przytrafiłam. Cieszą się, że przeżyli wojnę, chcą się uczyć i budować
nowy, szczęśliwszy świat. Czyli komunizm, który, da Bóg, ogarnie całą
kulę ziemską i zniknie niesprawiedliwość społeczna. Poznikają religie
i już ludzie nie będą się mieli o co kłócić. Tak ich uczono, tak im
mówiono w radiu i pisano w gazetach. W telewizji nie kłamano tylko
dlatego, że jeszcze wtedy nie istniała. Indoktrynowano, przeprowadzano
operacje na otwartych sercach. Uczyli się więc i budowali kraj swoich
marzeń, a mnie co rano witał komunistyczny żłobek, przedszkole,
świetlica, szkoła i zuchy. Było mi tam dobrze. Wszyscy się uśmiechali i
byli serdeczni. Nigdy nie byłam głodna, miałam gdzie spać. Kochałam
wszystkich i czułam się przez wszystkich kochana. W domu było smutniej,
bo chorował mój młodszy brat i nikt nie potrafił mu pomóc. Całe noce
płakał, żeby go przewrócić na drugi bok. Rodzice byli zrozpaczeni i
bardzo nieszczęśliwi. Potem urodzili mi jeszcze jednego brata. Był
śliczny, wrażliwy i prawie się nie odzywał. Nazywaliśmy go Kajtek
Calineczek. Chorował na serce i czekała go bardzo niebezpieczna
operacja, która na szczęście udała się! Całymi dniami czytał książki i
żył w ich świecie.
Lubiłam czas przed snem, bo tata czytał nam na dobranoc, bajki
Andersena. Graliśmy z nim także w warcaby, bierki, chińczyka i
inteligencję, a kiedy kupił epidiaskop i, w niedzielę, zaczął wyświetlać
filmy na ścianie, szaleliśmy z radości! Tata przepięknie śpiewał. Grał
na fortepianie i na akordeonie. Był największą miłością mojego
dzieciństwa. Wydawało mi się, że jest najprzystojniejszy i
najmądrzejszy. Surowy, ale dobry i czuły. Mówił, że Jemu się wydaje, że
Boga nie ma, ale trzeba żyć tak , Jakby Był.
Wierzyłam we wszystko, czego mnie uczono. W to, że Związek
Radziecki jest naszym największym przyjacielem i dzięki niemu skończyła
się wojna z Niemcami. I że z przyjaźni buduje nam najwspanialszy pałac
na świecie, który będzie miał aż trzydzieści pięter. I że w nim będą
kina, teatry, pływalnia dla dzieci i takie różne cuda. I że to wszystko
będzie dla wszystkich, a nie jak w zgniłym kapitalizmie- tylko
dla bogatych.
Kiedy byłam w starszakach, powiedziano nam, że zmarł Bolesław
Bierut, taki jakby król Polski. I że był bardzo dobry, a najbardziej
kochał dzieci i sarenki. I że teraz nastąpi żałoba narodowa, a my
pojedziemy obejrzeć go w otwartej trumnie. Strasznie się bałam zobaczyć
kogoś, kto już nie żyje. Strasznie się bałam zobaczyć kogoś, kto nie
żyje. Mało sama nie umarłam. Potem w radiu przez trzy dni nadawali
bardzo smutną muzykę, a ja płakałam, bo wydawało mi się, że żałoba
narodowa polega na tym, że cały naród płacze. Niedługo potem przyszli do
naszego przedszkola Murzyni, Chińczycy, Eskimosi, Hindusi i może nawet
Indianie, coś nam dawali i śpiewali, i mówili, że już niedługo wszyscy
ludzie, bez względu na kolor skóry i język będą się przyjaźnić, kochać,
odwiedzać i będą sobie bardzo pomagać, żeby nikt nie był biedny i
nieszczęśliwy, i żeby już nigdy nie było wojny. I chyba mówiono nam
jeszcze, że zapanuje jeden język na całym świecie i będzie się nazywał
esperanto. Największe wrażenie zrobiły na mnie ich stroje i uśmiechy.
Potem już nigdy nie zobaczyłam w Polsce tylu kolorowych i uśmiechniętych
ludzi... Dopiero po latach, za granicą.
***
Kiedy miałam dziewięć lat, moja sąsiadka, pani Rena, kupiła
telewizor. Co to było za wydarzenie!!! Wszyscy schodzili się do niej na
„Kabaret Starszych Panów" i byli, chociaż tego wieczora, szczęśliwsi.
Szkołę ( im. Klementa Gottwalda, przy ulicy Nowowiejskiej 37a, do której
chodziłam przez jedenaście lat, bo to była i podstawówka i liceum)
kochałam.
I wierzyłam, że uczą mnie w niej prawdziwej historii. Kiedyś mój
przyjaciel z klasy- Włodek Sachs - zapytał na lekcji, czy to jest pewne,
że żołnierzy w Katyniu zamordowali Niemcy, bo on słyszał, że istnieje
jeszcze inna wersja. Nie pamiętam w jaki sposób oburzał się nasz
nauczyciel, ale pamiętam jak zareagowała moja mama: "A co to znowu za
bzdura?! Tam zginął mój wujek i są na to dokumenty, niezbite dowody - że
to Niemcy". Chyba naprawdę w to wierzyła. I w wiele innych nieprawd.
Bardzo kochałam moich rodziców i ufałam im.
Nie interesowałam się polityką. Czytałam książki, uprawiałam
sport, miałam cudownych kolegów i przyjaciółki. I wielki smutek w domu,
na co dzień. Mój brat coraz ciężej chorował. 1 listopada 1965 roku
zapytał, jak wygląda cmentarz, bo kazali mu narysować Dzień Zmarłych na
cmentarzu, na którym nigdy nie był. Jeździł do szkoły w wózku
inwalidzkim. Opowiedzieliśmy i narysował „z wyobraźni". Pięknie rysował,
chociaż coraz trudniej było mu utrzymać w ręku ołówek. Zanikały mięśnie.
Zmarł 15 grudnia 1965 roku. Miał 14 lat .Zawalił się świat i skończyło
dzieciństwo. Ciągle myślałam o śmierci. Że po niej już nic nie ma. I że
to straszne. I że po co to całe życie. I kto mógł wymyślić aż takie
cierpienie bezbronnego dziecka. Nie chciało mi się już żyć, a miałam
dopiero 16 lat.
***
Po paru smutnych miesiącach - zakochałam się. I po raz pierwszy
w życiu, „zaczęłam chodzić” ze swoim chłopakiem. Młodość ma to do
siebie, że – nawet najsmutniejsza - strasznie garnie się do życia. Na
świecie pojawiło się czterech chłopaków z długimi włosami i co chwilę
darowali nam nową, cudowną piosenkę. Gdzieś zdobywało się te płyty i
tańczyliśmy przy nich na prywatkach.
„And i love Her”- śpiewali Beatlesi, „Tombe la neige”- Salvatore
Adamo, ”I can get no satysfaction”- Rolling Stonsi. To były czasy, kiedy
w Polsce nie było jeszcze narkotyków, a w każdym razie my o nich nie
mieliśmy pojęcia. Naszymi narkotykami była młodość i miłość. Zaczynały
się już, tu i ówdzie, papierosy i wino, ale w bardzo niewielkich
ilościach. Strasznie nam się spieszyło do dorosłości.
Ta moja młodość.
Z jednej strony wydaje mi się, że to zamierzchłe czasy, parę
tysięcy lat przed nasza erą, a z drugiej mam ją w oczach, słyszę i czuję
dźwięki, smaki i zapachy tamtych lat. Mogę zamknąć oczy, wyciągnąć ręce
i objąć je nimi. I przytulić tę moją młodość do siebie starej.
Jest 1966 rok. Chodzę do „dziesiątej B". Dodatkowy język -
Łacina. Coraz mniej chętnie odrabiam lekcje, ponieważ jestem za bardzo
zakochana, ale nie mam kłopotów w szkole. Trójki „tylko" z matematyki,
fizyki i chemii.
Dzisiaj myślę, że to i tak cud, bo powinnam mieć dwóje na
szynach( za naszych czasów nie było jeszcze jedynek i szóstek) i nie
przechodzić do następnych klas, z powodu mojego nierozgarnięcia
matematyczno-fizyczno-chemicznego.
Za to uwielbiałam przedmioty humanistyczne. Moim profesorem od
polskiego był wspaniały Zygmunt Saloni. Młody, z burzą czarnych włosów,
bardzo przystojny, przyjeżdżał do szkoły na rowerze i w sandałach.
Uwielbialiśmy go!!! Kiedy mówił o czymś, co go interesowało, zapalały mu
się oczy i nie sposób było oderwać od niego wzroku. Hipnotyzował nas i
zmuszał do niebywałego skupienia. I może wtedy dojrzało we mnie marzenie
z dzieciństwa (po przeczytaniu "Ani z Zielonego Wzgórza") - żeby zostać
nauczycielką.
Opowiadać coś w sposób interesujący młodym ludziom, rozbudzać
ich wrażliwość i wyobraźnię, kształtować gust i styl. I samemu się od
nich uczyć nowszego języka, "wąchania czasu". I czytać i czytać i czytać
książki! Ciągle przebywać z mądrzejszymi od siebie!
Postanowiłam, że będę zdawać na filologię polską. Ale póki co
zajmowałam się głównie życiem towarzyskim i uczuciowym. Mieliśmy wtedy w
szkole taką paczkę: Danka, Tupciowa, Jacek, Grzesiek, Bronek i ja. Trzy
zakochane pary. Nie mogliśmy bez siebie żyć. Razem chodziliśmy do kina,
na prywatki, tańczyliśmy, uprawialiśmy sport i skazani byliśmy na
nierówną walkę z hormonami, które czekały tylko aż skapitulujemy. Ale
zanim skapitulowaliśmy, godzinami rozmawialiśmy przez telefon (telefony
wtedy były najczęściej w przedpokojach, na (zawsze za krótkim!) sznurze
i mówiło się szeptem i szyfrem, żeby przypadkiem nikt nie podsłuchał
tych niebywałych wyznań, chodziliśmy na długie spacery do Łazienek,
pisaliśmy listy miłosne albo liściki, które dawaliśmy sobie na
przerwach. Bronek, mój chłopak chodził do "dziesiątej a" i dopiero wtedy
zrozumiałam jaka to jest otchłań czasu, do niedawna nie takie znów
długie 45 minut.
Uwielbialiśmy tańczyć. W jedenastej klasie zdobyliśmy
mistrzostwo szkoły w rock and rollu!
Ale kiedy zbliżała się studniówka pokłóciliśmy się o coś,
czego nie pamiętam, a co wtedy wydawało nam się czymś najważniejszym na
świecie i doszło do pierwszego "zerwania" (było ich później jeszcze
kilkadziesiąt). I kiedy on na studniówce tańczył „na złość" z Ewą B., a
ja z Jurkiem N., nikt nie mógł się temu nadziwić. Nawet nauczyciele,
którzy nas lubili, nie mogli na to patrzeć i próbowali interweniować i
godzić... I w końcu pogodzili.
Zapisałam się na angielski do Metodystów, przy placu Zbawiciela.
Trochę może i chciałam poznać ten egzotyczny język, ale bardziej jeszcze
chciałam móc wychodzić z domu dwa razy w tygodniu, na dwie godziny.
Bo tuż koło Metodystów mieszkał Bronek. Jego rodzice wyjechali
na długo. Teoretycznie opiekowała się nim starsza siostra Wiesia, ale
ona także była zakochana i znikała za często, jak na nasze coraz
mniejsze możliwości walki z tym, co się działo z naszymi zakwitającymi
organizmami. Hormony przystąpiły do decydującego ataku i
skapitulowaliśmy.
Była to bardzo przyjemna kapitulacja. Wyrzutów sumienia nie
mieliśmy, bo nie znaliśmy pojęcia grzechu.
Ale do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć słabej znajomości
języka angielskiego. Tu mam wyrzuty sumienia. Niestety. A nawet bardzo
niestety.
***
Na maturze zdarzył się cud: jedenasta „a" i jedenasta „b"
miały egzaminy pisemne w tej samej sali! I niepojętym zbiegiem
okoliczności (kolejność ławek była alfabetyczna!)- moja ławka niemal
przylegała do ławki Bronka. Wtedy można było korzystać z tablic
trygonometrycznych i w takiej tablicy właśnie, między nic
niepodejrzewającymi tangensami i kotangensami, znalazłam rozwiązania
zadań matematycznych, napisane drobnym maczkiem przez mojego
ukochanego „Belmonda"!
Dzięki temu na świadectwie maturalnym miałam czwórkę z
matematyki!!!
Może to od tamtego czasu zaczęłam wierzyć w cuda?
Chyba tak, tym bardziej że dostałam się również na swoją
wymarzoną polonistykę! Potem były pierwsze trzymiesięczne wakacje
(jakie to było cudowne patrzeć we wrześniu, jak „dzieciaki"
maszerują do szkoły a MY JUŻ NIE! MY SOBIE JEDZIEMY DO
ZAKOPANEGO...)
W październiku skończyłam osiemnaście lat i
zaczęłam codzienne jazdy trolejbusem nr 56 na Krakowskie
Przedmieście. Znalazłam się w innym świecie; czasami miałam
wrażenie, że wyjechałam do innego kraju. Wszyscy wydawali mi się
bardziej oczytani ode mnie, dyskutowali na jakieś mądre tematy,
mówili, że chcą zostać pisarzami albo reżyserami i że właściwie już
piszą... Marek Grzesiński rozprawiał o Grochowiaku, Janusz
Wiśniewski całego Dostojewskiego znał prawie na pamięć.
Najmądrzejszy był Antek Libera, który onieśmielał mnie swoją
erudycją. Chyba już wtedy przeczytał wszystko. Postanowiłam każdą
wolną chwilę spędzać w bibliotece, żeby Natychmiast Zmądrzeć, bo
miałam wrażenie, że moi wspaniali koledzy mnie polubili i strasznie
chciałam do nich „należeć".
Zaczęłam żyć W ŚWIECIE PRZECZYTANYM. Wychodziłam z czytelni
tylko na zajęcia i obiad, i cały czas dyskutowaliśmy, wygłupialiśmy
się i chyba bardzo nam było dobrze - i na świecie, i ze sobą.
Wieczorami spotykałam się ze swoim chłopakiem, który studiował
elektronikę, a to były wtedy najcięższe studia na Politechnice. I
kompletnie inny świat…
Któregoś dnia odwiedzili mnie w domu moi szkolni koledzy-
Janusz Weiss, Krzysio Knittel i Andrzej Woyciechowski. Byli starsi o
kilka klas, ale znaliśmy się z akademii, zabaw, zimowiska.
Postanowili założyć kabaret i chcieli, żebym ja w nim śpiewała
piosenki, które oni będą pisać.
Zgodziłam się, przekonana, że to będzie chwilowa zabawa dla
nas i naszych znajomych...
…a ta chwila trwa już ...czterdzieści lat!
Magda Umer
|
|